Miłość od pierwszego wejrzenia to rzadkie, niemal mistyczne uczucie. Wiele filmów, książek czy piosenek czerpie z niego, starając się ukazać jego głębię i wyjątkowość. Tak naprawdę, dziś, twórcy mogą zaskoczyć nas już chyba tylko okolicznościami. Tomowi Tykwerowi, reżyserowi filmu „Heaven” (według scenariusza Kieślowskiego i Piesiewicza) to właśnie się udało.
Obraz zaczyna się sceną, podczas której młoda kobieta kompletuje… bombę, którą potem, nie bez wahania i nerwów zresztą, podkłada w wieżowcu. Pech chce, że nie zabija ona tego, kogo miała, a czworo niewinnych osób. Za to zostaje schwytana i doprowadzona na posterunek policji, gdzie widzi ją młody policjant – Filippo. Mężczyzna właściwie z miejsca zakochuje się w dziewczynie i zaczyna obmyślać plan, jak wydostać ją z aresztu.
Nietrudno się domyślić, że oboje uciekają. On, młodszy, zakochuje się w przerażonej, ale pięknej i dobrej kobiecie od razu. By jej pomóc, oddaje wszystko co ma, porzuca swoje życie u boku ojca i brata, pewną pracę i dom w pięknej okolicy. Ona, już wdowa, początkowo nieświadoma, a może tylko niepewna, swojego uczucia, mimo deklaracji, że nie ma już po co żyć, decyduje się na ucieczkę i przemierzenie we dwoje majestatycznie skąpanych w słońcu włoskich miasteczek.
Film Tykwera to nie jest, jak można przeczytać, thriller czy kryminał. To dramat w pełnym tego słowa znaczeniu. Reżyser bardzo skrupulatnie prowadzi historię, która może mieć tylko dwa rozwiązania, do końca nie sugerując, które to będzie. Obraz uderza przede wszystkim minimalizmem – tak naprawdę gra tam dwoje aktorów – Philippa (Cate Blanchett) i Filippo (Giovanni Ribisi), a reszta osób, to tylko postaci postronne, mające niewielki faktyczny wpływ na wydarzenia.
„Niebo” jest dobrym, jednak nie idealnym filmem. Historia, mimo że początkowo intrygująca, potem staje się dość przewidywalna. Jak napisałem wcześniej – od razu widać, że mogą być dwa finały – i one są jedyną niewiadomą. Nie chcę tu mówić o winie, bo film do bycia sensacją ani wspomnianym thrillerem nie aspiruje (po materiałach promocyjnych można odnieść inne wrażenie), jednak reżyser mógł postarać się o trochę większe napięcie.
Na uwagę zasługuje, prócz rewelacyjnej Blanchett i dobrego (choć w każdym filmie niemal takiego samego) Ribisi, świetna muzyka autorstwa Tykwera, Ruhlanda i Arvo Pärta. Doskonale stymuluje melancholijny, dyskretny nastrój obrazu, potęgowany jeszcze przez świetne zdjęcia Franka Griebe i, naturalnie, cudownie przedstawione Włochy – takie, jakimi widzieli je romantycy.
To był pierwszy film, który oglądałem wspólnie z Ewą (która ocenia film na 8). Następny w kolejce to „I’m Not There”.
-
ewa
-
http://dawrweszte.wordpress.com dawrweszte